piątek, 11 stycznia 2008

Nie ma neutralności w interesach

Szwajcaria i Szwecja mają wiele wspólnego, między innymi sięgającą daleko wstecz tradycję neutralności. W interesach również mają podobną kulturę zarządzania, do tego stopnia, że wspólnie stworzyli jeden z największych na świecie kombinatów inżynieryjnych – grupę ABB. Kiedy jednak dochodzi do przejęcia, oba kraje wyraźnie są przeciwne uprzejmości.

W każdym razie takie oferty są zazwyczaj z góry skazane na niepowodzenie, biorąc pod uwagę fakt, że szwedzkie i szwajcarskie firmy mają skłonność do chronienia się przez ustawianie się w szyku obronnym – w przypadku Szwedów jest to wykorzystanie uprzywilejowania akcji co do głosu (multiple voting rights), w ramach obrony przed wrogim przejęciem w pewnych kategoriach akcji; w przypadku Szwajcarów jest to ograniczenie liczby głosów, które można wykonywać z danego pakietu akcji i ograniczenie prawa głosu, szczególnie dla zagranicznych udziałowców.

Ale te przyjazne relacje zostały nagle zagrożone przez coś, co pozornie wydaje się zupełnie nietypowym, wrogim ruchem wykonanym przez szwajcarskiego właściciela sieci sklepów detalicznych Maus Freres, w stosunku do szwedzkiej firmy odzieżowej – Gant. Maus Freres oprócz tego, że posiada inne aktywa, jest też właścicielem marki słynnego "krokodyla" - firmy Lacoste i chce poszerzyć działalność wchłaniając Ganta. Lennart Björk – założyciel szwedzkiej firmy i jej prezes zarządu jest niemile zaskoczony tym pokazem złych manier ze strony Szwajcarów i i robi wszystko co w jego mocy, by pokrzyżować im plany.

Ta niespodziewana bitwa dotycząca przejęcia, najwyraźniej już osiągnęła punkt kulminacyjny. W piątek traci ważność oferta Szwajcarów. W czwartek łupieżca ogłosił, że zgromadził 29,9 procent udziałów w firmie Gant i odstąpił od wcześniejszej oferty, pod warunkiem zagwarantowania mu co najmniej 50 procent udziałów docelowych. Maus Freres najwyraźniej nie zamierza odstępować.

Lennart Björk chce zachować niezależność i utrzymać kontrolę nad zarządzaniem w swojej firmie. Jest właścicielem około 16 procent, ale twierdzi, że może liczyć na wsparcie około 55 procent udziałowców. Wśród nich są dwaj partnerzy założyciele, każdy z 10 procentami, którzy jak dotąd zadeklarowali swoją lojalność w stosunku do Lennarta Björka. Pomimo to prezes zarządu firmy Gant stara się nie pozostawić niczego przypadkowi. Szuka możliwości zwerbowania sojuszników, którzy wsparli by go w walce ze Szwajcarami.

Mimo tych wysiłków Gant pozostaje zupełnie nie zabezpieczony przed atakiem i Szwajcarzy doskonale o tym wiedzą. W przeciwieństwie do wielu innych skandynawskich firm, Gant ma – i to jego zasługa - przyjęty system przyjazny udziałowcom "jedna akcja - jeden głos", zamiast wprowadzać specjalne akcje powodujące wykorzystanie uprzywilejowania co do głosu. Wygląda na to, że szwajcarska strategia zostanie zastosowana wobec innych udziałowców Ganta, w tym wobec dwóch historycznych partnerów Lennarta Björka, by skłonić ich do sprzedaży akcji przy najkorzystniejszej ofercie z 31 procentami premii.

To zupełnie możliwe, że obie walczące strony znajdą ostatecznie przyjacielski kompromis i zaczną pracować razem. Mimo wszystko Lennart Björk ma niewiele albo nic do zyskania, przez uporczywe trwanie przy wrogiej postawie wobec Szwajcarów, którzy staną się pojedynczym największym udziałowcem w jego firmie, niezależnie od tego jaki będzie wynik walki o przejęcie.

Ugoda pomoże odbudować bardziej tradycyjne, kompromisowe stosunki w interesach między Szwedami i Szwajcarami. Ale ta historia pokazała jedno: kiedy przychodzi do interesów, Szwajcarzy nie są ani neutralni, ani pokojowi.

Siemensa "wściekłość i wrzask"

“Wściekłość i wrzask” wciąż ogarnia Siemensa. Nowy atak histerii wybuchł w niemieckim konglomeracie przemysłowym z powodu dorocznego spotkania udziałowców, jakie ma nastąpić za dwa tygodnie. Udziałowcy – dowodzeni przez wpływową ISS (Institutional Shareholder Services), jedną z największych na świecie organizacji świadczącej usługi doradcze w zakresie nadzoru korporacyjnego – zagrozili wycofaniem swojej zgody dla byłych dyrektorów, podległych byłemu przewodniczącemu rady nadzorczej Heinrichowi von Pierer’owi i dawnemu prezesowi Klausowi Kleinfeldowi.

To zrozumiałe. Dochodzenie w sprawie, być może największej korporacyjnej afery łapówkarskiej, jaka wstrząsnęła Niemcami, wciąż trwa, chociaż zarówno Heinrich von Pierer, jak i Klaus Kleinfeld zaprzeczają, jakoby wiedzieli, o jakichkolwiek nieprawidłowościach. Ale to też trochę bezsensowne, biorąc pod uwagę, że głosowanie nie ma żadnych konsekwencji prawnych – tym bardziej, że obaj panowie (i kilku innych przeciwko, którym głosują udziałowcy) już nie pracują w firmie.

Znacznie ważniejsze jest to, jak udziałowcy zdecydują się zagłosować na obecnych członków zarządu i rady nadzorczej. W tym przypadku to jedynie DSW (małe niemieckie stowarzyszenie udziałowców) grozi głosowaniem przeciwko zasiadającym członkom. Stowarzyszenie chce, by udziałowcy głosowali przeciwko ponownemu wybraniu Gerharda Cromme’a, prezesa rady nadzorczej, a także przeciwko dwóm dyrektorom – są nimi Josef Ackermann (szef Deutsche Bank) i Lord Vallance (były szef British Telecom).

Ta trójka to tylko członkowie zarządu starający się o ponowne wybranie podczas dorocznego walnego zgromadzenia. Stowarzyszenie udziałowców chce się ich pozbyć, by umożliwić Siemensowi całkowite zerwanie z przeszłością i oczyścić firmę z dyrektorów, którzy zajmowali stanowiska, kiedy wybuchł skandal.

Jednak całe to zamieszanie to niepotrzebne odwrócenie uwagi od najważniejszego w tym momencie celu, zarówno dla firmy, jak i udziałowców: zreformowanie jej tak, by była bardziej skuteczna i by można było zapobiec podobnym skandalom w przyszłości. W tym właśnie Peter Löscher – nowy prezes zarządu - potrzebuje tyle wsparcia od udziałowców i rady nadzorczej, ile są w stanie mu dać. Zaczął dobrze i pewnie, ale im dłużej trwa ten okres "burzy i naporu" w Siemensie, tym trudniejsze okaże się poprawienie wizerunku firmy.

Blair’s rich project

Decyzja Tonego Blaira by łączyć biznes z dyplomacją poprzez pracę na stanowisku doradcy w JPMorgan i jednoczesne pełnienie funkcji wysłannika wspólnoty międzynarodowej na Bliski Wschód, oznacza niepożądane zatarcie podziału między tym co publiczne a prywatne.

Jamie Dimon, prezes JPMorgan, powiedział, że jest ważne dla nich obu "próbować uczynić świat lepszym i mieć z tego trochę radości". Wszystko to bardzo piękne, choć Dimon wyrażał się bez osłonek, w charakterystyczny dla siebie sposób. Powstaje jednak pytanie, czy zabiegi o pokój i robienie pieniędzy dają się ze sobą pogodzić.

Doszliśmy do tego, że akceptujemy fakt, iż politycy, z których wielu mogłoby łatwo zarobić więcej pieniędzy w sektorze prywatnym, próbują wyrównać sobie tę różnicę po przejściu w stan spoczynku. Dawni przywódcy i osoby publiczne, takie jak Bill Clinton i Alan Greenspan z wielkim powodzeniem wygłaszają odczyty i piszą książki.

Co więcej, wielu polityków jest rozchwytywanych przez banki inwestycyjne i organizacje finansowe by dać swe twarze i przecierać szlaki. Rządy oraz instytucje sektora publicznego stały się jednymi z największych klientów banków. Prywatyzacja, projekty finansowe i inne prace doradcze przynoszą im teraz ogromne zyski.

Carlyle Group, prywatny fundusz inwestycyjny, stał się znany z powodu zatrudniania byłych przywódców politycznych, w tym Georga H.W. Bush’a i Sir Johna Majora jako doradców dla pozyskiwania kontraktów na całym świecie, chociaż wycofał się z tych praktyk w obliczu powszechnej krytyki. Jeśli Sir John mógł otwierać drzwi kapitałowi politycznemu, to i Mr Blair wart jest wykorzystania.

Jednak na pewnym poziomie jest czymś krępującym rozmienianie dobrego imienia na pieniądze przez emerytowanych polityków. Ale jest to cena, jaką musimy zapłacić, jeśli chcemy, by najlepsi i najzdolniejsi szli do polityki, a nie zostawali bankierami, czy jak w wypadku Blaira, prawnikami.

W mniejszym stopniu daje się zaakceptować robienie tych dwóch rzeczy naraz.

Spotykając się z przywódcami państw Zatoki Perskiej, Blair bez wątpienia starannie oddzieli działania na rzecz pokoju i kompromisu od działań zmierzających do uzyskania kontraktów dla JPMorgan. Nie jest jednak możliwe całkowite odseparowanie tych dwóch jego wcieleń: wysłannika społeczności międzynarodowej i międzynarodowego handlowca.

Blair musi się zdecydować czy chce pozostać aktywnym politykiem, czy być "zaufanym doradcą" ludzi z pieniędzmi. Nie ulega dyskusji, że byłby dobry w obu tych rolach. Powinien jednak wybrać którąś z nich a nie próbować je łączyć.

W przeciwnym bowiem razie nadweręży swoją reputację.

niedziela, 6 stycznia 2008

Kwestia konkurencji

Biznes czasem może wypuścić na rynek produkty, które są zbyt popularne. Takim produktem jest drużyna futbolowa New England Patriots. Takim biznesem jest Narodowa Liga Futbolu (National Football League), a szczególnie należąca do niej płatna telewizja NFL Network.

W ostatnich tygodniach uświadomiła ona amerykańskim fanom futbolu, że prawdopodobnie oglądają najlepszą drużynę w historii tego sportu. The Pats (jak czasem są nazywani) stanowią fascynującą grupę ludzi. Tom Brady, który właśnie zakończył najlepszy sezon w historii, jaki miał którykolwiek z rozgrywających, spotyka się z brazylijską supermodelką. Najtwardszy tackler w zespole, Tedy Bruschi dochodzi do siebie po udarze mózgu. Trener Patriotów, Bill Belichick jest uznawany przez niektórych fanów futbolu za oszusta (z powodu żarliwego filmowania innych drużyn) i jednocześnie szanowany przez wszystkich za swój profesjonalizm.

Uwielbiani i pogardzani Pats stali się narodową obsesją i kopalnią złota dla mediów. Od lata największą liczbę widzów przed telewizorami w USA zgromadziły cztery transmisje meczów Pats. Mecz z trzeciego grudnia był najchętniej oglądanym programem w historii telewizji kablowej. W poprzednią sobotę Patriots, z 15 wygranymi na koncie i bez porażki, spotkali się z zespołem New York Giants, z szansą na przejście do historii jako pierwsza drużyna, która niepokonana zakończyła 16-meczowy sezon. NFL Network miała wyłączność na transmisję tego historycznego wydarzenia na największym rynku mediowym w kraju, w czasie największej oglądalności w Sobotni wieczór. Ta, wydawałoby się, złota passa pogrążyła ligę w niedoli.

Przez ostatnie dwa lata NFL, która zarabia 3,7 miliarda dolarów rocznie na transmisjach, odmówiła praw do emisji ośmiu meczów dotychczasowym stacjom telewizyjnym, by emitować je na własnym kanale. Tym samym zrezygnowała z 400 milionów dolarów dochodów. Czy NFL po prostu pozbywa się pośredników? Być może tak, ale równie dobrze może tylko szukać szybkich pieniędzy. Spragnieni fani chętnie kupują dostęp do ogromnego kanału sportowego ESPN, który kosztuje 3 dolary miesięcznie. Zapłacą nawet 259 dolarów za sezon za oferowany przez NFL "Niedzielny Bilet" w pakiecie satelitarnym. Ale NFL Network - z bezbarwnym komentatorem i zaledwie ośmioma meczami w sezonie - jest raczej słabym produktem.

Duże firmy kablowe - Time Warner, Cablevision et al - chciały udostępnić kanał wszystkim chętnym na swoich "platformach sportowych". Ale NFL chce, by został on włączony do podstawowego pakietu w telewizji kablowej, co zmusiłoby wszystkich klientów do płacenia za kanał. Chociaż szefowie kablówek nie chcą wykreślić potężnej marki NFL ze swojego pakietu, to jeszcze mniej podoba im się perspektywa kurczących się zysków z marży oraz odstraszenia rzeszy klientów podwyżką ceny. NFL nie zgodziła się na inne warunki emisji rozgrywek. Impas spowodował sporo problemów. Gdy okazało się, że mecz Pats ma być emitowany przez program odbierany przez zaledwie 8 milionów abonentów telewizji kablowych (dużo więcej osób odbiera go za pośrednictwem satelity), sytuacja stała się poważna.

Podczas walki z potentatami telewizji kablowej, NFL lobbowała raczej na rzecz przewagi prawnej, zamiast negocjować najkorzystniejsze warunki biznesowe. Stosowała zalewanie emailami, strony internetowe generujące spam oraz propagandę w telewizji. Pozwała Comcast za zdegradowanie programu i umieszczenie go w pakiecie opcjonalnym. Jerry Jones, właściciel drużyny Dallas Cowboys, wezwał lojalnych fanów do zerwania umów z sieciami kablowymi. A kiedy okazało się, że wielkim Patriots dopisuje tak duże szczęście, NFL Network postanowiła wykorzystać mecz jako broń przeciwko firmom kablowym.

To była straszny błąd. Niezależnie od tego czy Nowa Anglia zachowuje odrębną regionalną kulturę, to niewątpliwie stanowi silny rynek sportowy w USA - i jest jedynym stanem z 12 senatorami. Kilku z nich na czele z Johnem Kerrym, demokratą z Massachusetts, powołalo się na Sports Broadcasting Act z 1961 roku, na podstawie którego działa NFL (a przynajmniej powinna działać). Zgodnie z ustawą wszystkie rozgrywki lig sportowych są wyłączone ze statusu antymonopolowego. Senatorowie podkreślili jednak, że ustawa z 1961 roku powstała w czasie, gdy NFL była zobowiązana do emitowania za darmo tylu meczów futbolu, ile była w stanie, i że ustawa nie odnosi się do płatnych transmisji.

NFL już wcześniej nie cieszyła się względami Senatu. Kiedy w listopadzie 2006 roku jeden z jej prawników zeznał, że wzrost kosztów programowania dla telewizji kablowych wcale nie musi oznaczać wzrostu ceny dla konsumentów, Roger Noll, profesor ekonomii ze Stanford, który również wówczas zeznawał, zaczął się śmiać. -Wzór, który my ekonomiści stosujemy, by stwierdzić czy powstanie NFL Network jest pro-, czy antykonkurencyjne, to określenie czy dąży ona do zwiększenia zysków poprzez redukcję emisji programów - powiedział Noll. Ówczesny przewodniczący senackiej komisji sądowej, Arlen Specter, republikanin z Pensylwanii stwierdził, że taka redukcja zaistniała. Patrick Leahy z Vermont, który zastąpił Spectera na stanowisku przewodniczącego, gdy władzę w Senacie przejęła Partia Demokratów, jest tego samego zdania. W liście przesłanym do NFL tuż przed Bożym Narodzeniem, obaj senatorowie oskarżyli ligę o "stosowanie strategii mającej na celu ograniczenie dostępu do emitowanych przez jej kanał rozgrywek" i ponaglili do udostępnienia telewizjom emisji meczu Pats.

NFL wycofało się i zezwoliło na emisję meczu w dwóch kanałach krajowych, NBC i CBS, 35 milionów widzów obejrzało jak Patriots triumfalnie zakończyli swój idealny sezon. Zaskakujące okazało się to, że chociaż Patriots rozbudzili w kibicach prawdziwą pasję, to pozostali oni zupełnie obojętni wobec toczącego się wokół drużyny zamieszania związanego z interesami.

Powstało wiele nowych pytań, np. o to dlaczego amerykańscy subskrybenci telewizji kablowych muszą płacić za tak wiele drogich kanałów, których wcale nie chcą, dlaczego nie mogą sami sobie wybierać wszystkich programów i za nie płacić, dlaczego niektóre programy satelitarne nie są dostępne w telewizji kablowej itd. Zaskakujące będzie, jeśli okaże się, że podczas kampanii wyborczej przyszłej jesieni, która zbiegnie się w czasie z sezonem rozgrywek futbolowych, żaden kandydat nie poruszy tych kwestii.

Autor: Christopher Caldwell

Nie będzie efektu stycznia!

Pierwsze sesje 2008 r. to zimny prysznic dla tych, którzy liczyli na powtórkę scenariusza z poprzednich lat, kiedy na początku nowego roku indeksy na naszej giełdzie szły w górę. Tym razem przychodzi bronić się przed zniżką. Taka sytuacja to pochodna słabych nastrojów na światowych parkietach.

Amerykański indeks S&P 500 rozpoczął ten rok najsłabiej od 2001 r. Wczoraj nieco zyskiwał przez pierwszą połowę dnia, ale na koniec notowań zmiana jego wartości była zerowa. Inwestorzy skupili się na doniesieniach z rynku pracy w USA.

Ankieta ADP wykazała, że w grudniu przybyło 40 tys. miejsc pracy w sektorze prywatnym, ale jednocześnie był to drugi najgorszy wynik w ostatnich czterech latach.

W poprzednim tygodniu przybyło nieco mniej bezrobotnych, niż się spodziewano, ale jednocześnie liczba osób pobierających zasiłki zwiększyła się do 2,76 mln, czyli najwyższego poziomu od października 2005 r. Pogarszająca się sytuacja na rynku pracy w Ameryce stanowi dodatkowe wyzwanie dla tamtejszej gospodarki, borykającej się z problemami na rynku nieruchomości. Jednocześnie z innych części świata napływają sygnały skłaniające do obaw przed osłabieniem koniunktury (m.in. niechęć do udzielania kredytów przez brytyjskie banki, presja inflacyjna w eurolandzie). Wystąpienie efektu stycznia stanęło więc pod znakiem zapytania.

Nauczyć się łączyć punkty

Wiele firm spędza mnóstwo czasu i wydaje mnóstwo pieniędzy na organizowanie produkcji, dystrybucji i sprzedaży, wkładając jednocześnie zaskakująco mało wysiłku w organizowanie samego sposobu zarządzania.
Jednym z efektów jest to, że jednostki biznesowe w ramach wspólnej struktury wypracowują różne sposoby wykonywania tych samych rzeczy, a nawet wykorzystują różne terminologie. Koordynacja wewnętrzna i komunikacja stają się przesadnie trudne i czasochłonne. Platformy zarządzania – systemy organizowania pracy związanej z zarządzaniem umożliwiające większą koncentrację na procesie zarządzania – próbują przezwyciężyć ten problem poprzez dostarczanie wspólnych struktur, stosowanych przez wszystkich kierowników. W ciągu minionej dekady ich liczba gwałtownie wzrosła. Specjalizują się one w obszarach takich jak zarządzanie ryzykiem czy IT, bądź obejmują całość zarządzania firmą.

Platformy mają jednak swoich krytyków. Jedna z pierwszych, zarządzanie przez cele Petera Druckera, została zaatakowana za zachęcanie kierowników do spędzania zbyt długiego czasu na myśleniu o celach, a niewystarczającego o ich osiągnięciu. Inny zarzut dotyczy tego, że platformy stworzone przez pracowników naukowych lub firmy konsultingowe są nierealistyczne. - Większość platform planowania strategicznego jedynie w niewielkim stopniu lub pośrednio idzie w parze z możliwościami wdrożenia ich w biznesie - mówi Anthony Hourihan z University College Dublin.

W rezultacie obserwowane jest odchodzenie od platform skupiających się na kluczowych czynnikach sukcesu w kierunku tych, które pomagają łączyć organizację z jej strategią. Kluczowe pytanie nie brzmi obecnie: "jakie są najważniejsze decyzje, które musimy podjąć?", ale: "w jaki sposób można zagwarantować, że za każdym razem podejmujemy właściwe decyzje?"

Paul Rogers i Marcia Blenko, partnerzy w firmie konsultingowej Bain&Co, argumentują w białej księdze stworzonej przez firmę, że podejmowanie dobrych decyzji jest jednym z głównych atrybutów dobrego gracza. Ta perfekcja w podejmowaniu decyzji musi również rozszerzać się na całą firmę, obejmując nie tylko duże decyzje strategiczne, ale także sprawy dnia codziennego.

Przykłady takie jak Asda czy British American Tobacco pokazują, w jaki sposób platformy zastosowane konsekwentnie w całej firmie mogą doprowadzić zarówno do lepszego podejmowania decyzji, jak i poprawy ich realizacji.

Jedną z platform zarządzania, której obecnie poświęca się dużo uwagi jest TPE (towards performance excellence) stworzona w ING Asia Pacific. Jacques Kemp mianowany na stanowisko prezesa w 2003 roku odkrył, że stoi na czele dużej i niejednorodnej organizacji. - W regionie Azji-Pacyfiku mieliśmy 24 odrębne lokalne jednostki biznesowe - mówi. - Każda miała swoje własne, odmienne sposoby robienia różnych rzeczy. Pojedyncze jednostki biznesowe pracowały efektywnie, ale współpraca była trudna, gdyż pracownicy nie rozumieli metod i terminologii stosowanych przez innych.

Podejście Kempa polegało na podjęciu próby wychwycenia każdego czynnika ważnego z punktu widzenia sukcesu ING, od marketingu i sprzedaży po reputację i zarządzanie ryzykiem, a następnie zastosowaniu jednorodnych systemów do zarządzania nimi. Celem było powiązanie strategii, struktury i procesu w całym biznesie. Kemp nazywa to "łączeniem wszystkich punktów".

Istota TPE tkwi w uproszczeniu. Na przykład różne funkcje biznesowe są pogrupowane w sześć "stymulatorów doskonałości". Produkt, sprzedaż i marketing są sklasyfikowane pod nazwą "doskonałość w marketingu", podczas gdy komunikacja korporacyjna, kwestie prawne i zgodności z przepisami są ujęte pod hasłem "doskonałość w reputacji". Pokazuje to w jasny sposób, jaki jest cel każdej funkcji oraz w sposób wnoszenia wkładu w biznes. Najważniejsze jest to, że Kemp utrzymuje, iż z punktu widzenia sukcesu wszystkie te funkcje są równie istotne.

Kolejnym krokiem jest zidentyfikowanie, którzy ludzie w każdej jednostce biznesowej są odpowiedzialni za "doskonałość". Jak mówi Kemp, efekt jest taki, że każdy z kierowników rozumie swoją rolę i dlaczego jest ona ważna dla firmy. Rozumieją oni również role osób wokół nich i są w stanie komunikować się z nimi w sposób bardziej przejrzysty. Kemp porównuje swoją rolę do funkcji architekta. Poza zaprojektowaniem pięknego budynku, "musisz również zwrócić uwagę na szczegóły, tak by hydraulik wiedział gdzie położyć rury, a elektryk gdzie położyć kable. Jedynie wtedy dom faktycznie staje się funkcjonalny".

Można przekonywać, że platformy zarządcze pozbawiają kierowników wolności i kreatywności. Zdaniem Kempa jest odwrotnie: "Zaletą zarządzenia poprzez wspólny proces jest to, że każdy jest lepiej przygotowany do ważnych rzeczy, takich jak monitorowanie konkurencji i ciągłe doskonalenie.”

TPE wprowadzają obecnie inne oddziały ING, a prof. Hourihan uważa, że platforma może być wykorzystywana przez organizacje spoza sektora bankowego.

Nazywa on platformę TPE "praktyczną i zorientowaną na działanie". Uważa również, że w odróżnieniu od wielu innych platform zarządzania pozwala ona zaoszczędzić czas w procesie podejmowania decyzji. Zgadza się z tym Andreas Schotter z University of Western Ontario. "TPE umożliwia przepływ informacji i pozawala kierownikom na podejmowania szybszych i bardziej przemyślanych decyzji. Jest to jedyna działająca w ten sposób platforma, z jaką spotkałem się do tej pory w całej mojej karierze zawodowej. Nie wykorzystuje ona modnych powiedzonek, by zapełnić obszary niepewności."

Autor: Morgen Witzel

środa, 2 stycznia 2008

Dotkliwe straty funta

Dolar rozpoczął nowy rok od umocnienia względem większości głównych walut. Na wykresie EUR/USD powstała duża czarna świeca, która może przerodzić się w coś więcej. Dotkliwe straty poniósł też funt brytyjski, który w ciągu dwóch dni stracił do dolara 300 pipsów.

O kierunku w jakim podążą rynki mogą zadecydować dzisiejsze dane. Rano dowiemy się jak kształtuje się indeks PMI dla strefy euro. O godzinie 16:00 poznamy natomiast odczyt indeksu ISM dla amerykańskiego sektora produkcyjnego. Wieczorem opublikowany zostanie raport z ostatniego posiedzenia Fed.

Od strony technicznej mamy cały czas do czynienia z próbą kontynuacji dużego trendu spadkowego dla rynku dolara. Amerykańska waluta traciła na wartości w ubiegłym roku, ale wiele wskazuje na to, że ta tendencja może ulec zmianie. Rynek EUR/USD ma szansę na wzrosty w okolice ubiegłorocznych szczytów, jednak powinien być to tylko ruch kończący długi trend wzrostowy dla tej pary. Wsparcie to okolice poziomu 1.4550. Oporem są kolejno poziomy 1.48, 1.49 i 1.50.

Gorzej przedstawia się sytuacja dla pary GBP/USD. Tutaj spadki były dużo większe i ciężko jest na chwilę obecną wyobrazić sobie powrót rynku w okolice listopadowych szczytów. Handel powinien kształtować się w najbliższym czasie między poziomami 1.96-2.02.

Niemieckie firmy wykupują... kościoły

Firmy zza naszej zachodniej granicy znalazły nowy sposób na inwestowanie pieniędzy. Jeśli tylko mogą, wykupują... kościoły. Wszystko dlatego, że w Niemczech zarówno Kościół katolicki, jak i ewangelicki, mają poważne finansowe problemy. I wyprzedają, co się da.

Pierwsi nabywcy kościołów już się znaleźli. Przed sześciu laty wiejski kościół w Milow w Brandemburgii przejął bank Sparkasse i w miejscu, gdzie kiedyś stał ołtarz postawiła bankomat. Natomiast w berlińskim kościele Lutherskirche są teraz mieszkania socjalne, w Eliaskirche - w tym samym mieście - muzeum dla dzieci. Natomiast w Bielefeld jeden z kościołów zamieniono w restaurację.

Skąd problemy kościołów? Wszystko przed zmniejszającą się liczbę wiernych. Na domiar złego ci, którzy zostali, to emeryci, którzy płącą niski kościelny podatek lub nie płacą go wcale. Dlatego właśnie niektóre niepotrzebne już świątynie są na sprzedaż. Jak podaje "Die Welt", w nadchodzących 10 latach trzeba będzie sprzedać lub wyburzyć ok. 700 katolickich kościołów i drugie tyle ewangelickich.

Architekci jednak ostrzegają przed zakupem kościoła. "Nawet jeśli świątynia kosztowałaby 1 euro, jej kupno się nie opłaca" – twierdzi w „Die Welt” Markus Nitschke, architekt z berlińskiego biura D:4. "Kościoły są ciemne, zimne, w większości nieprzystosowane dla dzieci i seniorów. Przebudowa zupełnie się nie opłaca" – tłumaczy. I dodaje, że do tego dochodzą przepisy o ochronie zabytków.

Ale pasjonaci mają takie opinie za nic. Bo w końcu mieć kościół, to nie lada co.