piątek, 11 stycznia 2008

Nie ma neutralności w interesach

Szwajcaria i Szwecja mają wiele wspólnego, między innymi sięgającą daleko wstecz tradycję neutralności. W interesach również mają podobną kulturę zarządzania, do tego stopnia, że wspólnie stworzyli jeden z największych na świecie kombinatów inżynieryjnych – grupę ABB. Kiedy jednak dochodzi do przejęcia, oba kraje wyraźnie są przeciwne uprzejmości.

W każdym razie takie oferty są zazwyczaj z góry skazane na niepowodzenie, biorąc pod uwagę fakt, że szwedzkie i szwajcarskie firmy mają skłonność do chronienia się przez ustawianie się w szyku obronnym – w przypadku Szwedów jest to wykorzystanie uprzywilejowania akcji co do głosu (multiple voting rights), w ramach obrony przed wrogim przejęciem w pewnych kategoriach akcji; w przypadku Szwajcarów jest to ograniczenie liczby głosów, które można wykonywać z danego pakietu akcji i ograniczenie prawa głosu, szczególnie dla zagranicznych udziałowców.

Ale te przyjazne relacje zostały nagle zagrożone przez coś, co pozornie wydaje się zupełnie nietypowym, wrogim ruchem wykonanym przez szwajcarskiego właściciela sieci sklepów detalicznych Maus Freres, w stosunku do szwedzkiej firmy odzieżowej – Gant. Maus Freres oprócz tego, że posiada inne aktywa, jest też właścicielem marki słynnego "krokodyla" - firmy Lacoste i chce poszerzyć działalność wchłaniając Ganta. Lennart Björk – założyciel szwedzkiej firmy i jej prezes zarządu jest niemile zaskoczony tym pokazem złych manier ze strony Szwajcarów i i robi wszystko co w jego mocy, by pokrzyżować im plany.

Ta niespodziewana bitwa dotycząca przejęcia, najwyraźniej już osiągnęła punkt kulminacyjny. W piątek traci ważność oferta Szwajcarów. W czwartek łupieżca ogłosił, że zgromadził 29,9 procent udziałów w firmie Gant i odstąpił od wcześniejszej oferty, pod warunkiem zagwarantowania mu co najmniej 50 procent udziałów docelowych. Maus Freres najwyraźniej nie zamierza odstępować.

Lennart Björk chce zachować niezależność i utrzymać kontrolę nad zarządzaniem w swojej firmie. Jest właścicielem około 16 procent, ale twierdzi, że może liczyć na wsparcie około 55 procent udziałowców. Wśród nich są dwaj partnerzy założyciele, każdy z 10 procentami, którzy jak dotąd zadeklarowali swoją lojalność w stosunku do Lennarta Björka. Pomimo to prezes zarządu firmy Gant stara się nie pozostawić niczego przypadkowi. Szuka możliwości zwerbowania sojuszników, którzy wsparli by go w walce ze Szwajcarami.

Mimo tych wysiłków Gant pozostaje zupełnie nie zabezpieczony przed atakiem i Szwajcarzy doskonale o tym wiedzą. W przeciwieństwie do wielu innych skandynawskich firm, Gant ma – i to jego zasługa - przyjęty system przyjazny udziałowcom "jedna akcja - jeden głos", zamiast wprowadzać specjalne akcje powodujące wykorzystanie uprzywilejowania co do głosu. Wygląda na to, że szwajcarska strategia zostanie zastosowana wobec innych udziałowców Ganta, w tym wobec dwóch historycznych partnerów Lennarta Björka, by skłonić ich do sprzedaży akcji przy najkorzystniejszej ofercie z 31 procentami premii.

To zupełnie możliwe, że obie walczące strony znajdą ostatecznie przyjacielski kompromis i zaczną pracować razem. Mimo wszystko Lennart Björk ma niewiele albo nic do zyskania, przez uporczywe trwanie przy wrogiej postawie wobec Szwajcarów, którzy staną się pojedynczym największym udziałowcem w jego firmie, niezależnie od tego jaki będzie wynik walki o przejęcie.

Ugoda pomoże odbudować bardziej tradycyjne, kompromisowe stosunki w interesach między Szwedami i Szwajcarami. Ale ta historia pokazała jedno: kiedy przychodzi do interesów, Szwajcarzy nie są ani neutralni, ani pokojowi.

Siemensa "wściekłość i wrzask"

“Wściekłość i wrzask” wciąż ogarnia Siemensa. Nowy atak histerii wybuchł w niemieckim konglomeracie przemysłowym z powodu dorocznego spotkania udziałowców, jakie ma nastąpić za dwa tygodnie. Udziałowcy – dowodzeni przez wpływową ISS (Institutional Shareholder Services), jedną z największych na świecie organizacji świadczącej usługi doradcze w zakresie nadzoru korporacyjnego – zagrozili wycofaniem swojej zgody dla byłych dyrektorów, podległych byłemu przewodniczącemu rady nadzorczej Heinrichowi von Pierer’owi i dawnemu prezesowi Klausowi Kleinfeldowi.

To zrozumiałe. Dochodzenie w sprawie, być może największej korporacyjnej afery łapówkarskiej, jaka wstrząsnęła Niemcami, wciąż trwa, chociaż zarówno Heinrich von Pierer, jak i Klaus Kleinfeld zaprzeczają, jakoby wiedzieli, o jakichkolwiek nieprawidłowościach. Ale to też trochę bezsensowne, biorąc pod uwagę, że głosowanie nie ma żadnych konsekwencji prawnych – tym bardziej, że obaj panowie (i kilku innych przeciwko, którym głosują udziałowcy) już nie pracują w firmie.

Znacznie ważniejsze jest to, jak udziałowcy zdecydują się zagłosować na obecnych członków zarządu i rady nadzorczej. W tym przypadku to jedynie DSW (małe niemieckie stowarzyszenie udziałowców) grozi głosowaniem przeciwko zasiadającym członkom. Stowarzyszenie chce, by udziałowcy głosowali przeciwko ponownemu wybraniu Gerharda Cromme’a, prezesa rady nadzorczej, a także przeciwko dwóm dyrektorom – są nimi Josef Ackermann (szef Deutsche Bank) i Lord Vallance (były szef British Telecom).

Ta trójka to tylko członkowie zarządu starający się o ponowne wybranie podczas dorocznego walnego zgromadzenia. Stowarzyszenie udziałowców chce się ich pozbyć, by umożliwić Siemensowi całkowite zerwanie z przeszłością i oczyścić firmę z dyrektorów, którzy zajmowali stanowiska, kiedy wybuchł skandal.

Jednak całe to zamieszanie to niepotrzebne odwrócenie uwagi od najważniejszego w tym momencie celu, zarówno dla firmy, jak i udziałowców: zreformowanie jej tak, by była bardziej skuteczna i by można było zapobiec podobnym skandalom w przyszłości. W tym właśnie Peter Löscher – nowy prezes zarządu - potrzebuje tyle wsparcia od udziałowców i rady nadzorczej, ile są w stanie mu dać. Zaczął dobrze i pewnie, ale im dłużej trwa ten okres "burzy i naporu" w Siemensie, tym trudniejsze okaże się poprawienie wizerunku firmy.

Blair’s rich project

Decyzja Tonego Blaira by łączyć biznes z dyplomacją poprzez pracę na stanowisku doradcy w JPMorgan i jednoczesne pełnienie funkcji wysłannika wspólnoty międzynarodowej na Bliski Wschód, oznacza niepożądane zatarcie podziału między tym co publiczne a prywatne.

Jamie Dimon, prezes JPMorgan, powiedział, że jest ważne dla nich obu "próbować uczynić świat lepszym i mieć z tego trochę radości". Wszystko to bardzo piękne, choć Dimon wyrażał się bez osłonek, w charakterystyczny dla siebie sposób. Powstaje jednak pytanie, czy zabiegi o pokój i robienie pieniędzy dają się ze sobą pogodzić.

Doszliśmy do tego, że akceptujemy fakt, iż politycy, z których wielu mogłoby łatwo zarobić więcej pieniędzy w sektorze prywatnym, próbują wyrównać sobie tę różnicę po przejściu w stan spoczynku. Dawni przywódcy i osoby publiczne, takie jak Bill Clinton i Alan Greenspan z wielkim powodzeniem wygłaszają odczyty i piszą książki.

Co więcej, wielu polityków jest rozchwytywanych przez banki inwestycyjne i organizacje finansowe by dać swe twarze i przecierać szlaki. Rządy oraz instytucje sektora publicznego stały się jednymi z największych klientów banków. Prywatyzacja, projekty finansowe i inne prace doradcze przynoszą im teraz ogromne zyski.

Carlyle Group, prywatny fundusz inwestycyjny, stał się znany z powodu zatrudniania byłych przywódców politycznych, w tym Georga H.W. Bush’a i Sir Johna Majora jako doradców dla pozyskiwania kontraktów na całym świecie, chociaż wycofał się z tych praktyk w obliczu powszechnej krytyki. Jeśli Sir John mógł otwierać drzwi kapitałowi politycznemu, to i Mr Blair wart jest wykorzystania.

Jednak na pewnym poziomie jest czymś krępującym rozmienianie dobrego imienia na pieniądze przez emerytowanych polityków. Ale jest to cena, jaką musimy zapłacić, jeśli chcemy, by najlepsi i najzdolniejsi szli do polityki, a nie zostawali bankierami, czy jak w wypadku Blaira, prawnikami.

W mniejszym stopniu daje się zaakceptować robienie tych dwóch rzeczy naraz.

Spotykając się z przywódcami państw Zatoki Perskiej, Blair bez wątpienia starannie oddzieli działania na rzecz pokoju i kompromisu od działań zmierzających do uzyskania kontraktów dla JPMorgan. Nie jest jednak możliwe całkowite odseparowanie tych dwóch jego wcieleń: wysłannika społeczności międzynarodowej i międzynarodowego handlowca.

Blair musi się zdecydować czy chce pozostać aktywnym politykiem, czy być "zaufanym doradcą" ludzi z pieniędzmi. Nie ulega dyskusji, że byłby dobry w obu tych rolach. Powinien jednak wybrać którąś z nich a nie próbować je łączyć.

W przeciwnym bowiem razie nadweręży swoją reputację.

niedziela, 6 stycznia 2008

Kwestia konkurencji

Biznes czasem może wypuścić na rynek produkty, które są zbyt popularne. Takim produktem jest drużyna futbolowa New England Patriots. Takim biznesem jest Narodowa Liga Futbolu (National Football League), a szczególnie należąca do niej płatna telewizja NFL Network.

W ostatnich tygodniach uświadomiła ona amerykańskim fanom futbolu, że prawdopodobnie oglądają najlepszą drużynę w historii tego sportu. The Pats (jak czasem są nazywani) stanowią fascynującą grupę ludzi. Tom Brady, który właśnie zakończył najlepszy sezon w historii, jaki miał którykolwiek z rozgrywających, spotyka się z brazylijską supermodelką. Najtwardszy tackler w zespole, Tedy Bruschi dochodzi do siebie po udarze mózgu. Trener Patriotów, Bill Belichick jest uznawany przez niektórych fanów futbolu za oszusta (z powodu żarliwego filmowania innych drużyn) i jednocześnie szanowany przez wszystkich za swój profesjonalizm.

Uwielbiani i pogardzani Pats stali się narodową obsesją i kopalnią złota dla mediów. Od lata największą liczbę widzów przed telewizorami w USA zgromadziły cztery transmisje meczów Pats. Mecz z trzeciego grudnia był najchętniej oglądanym programem w historii telewizji kablowej. W poprzednią sobotę Patriots, z 15 wygranymi na koncie i bez porażki, spotkali się z zespołem New York Giants, z szansą na przejście do historii jako pierwsza drużyna, która niepokonana zakończyła 16-meczowy sezon. NFL Network miała wyłączność na transmisję tego historycznego wydarzenia na największym rynku mediowym w kraju, w czasie największej oglądalności w Sobotni wieczór. Ta, wydawałoby się, złota passa pogrążyła ligę w niedoli.

Przez ostatnie dwa lata NFL, która zarabia 3,7 miliarda dolarów rocznie na transmisjach, odmówiła praw do emisji ośmiu meczów dotychczasowym stacjom telewizyjnym, by emitować je na własnym kanale. Tym samym zrezygnowała z 400 milionów dolarów dochodów. Czy NFL po prostu pozbywa się pośredników? Być może tak, ale równie dobrze może tylko szukać szybkich pieniędzy. Spragnieni fani chętnie kupują dostęp do ogromnego kanału sportowego ESPN, który kosztuje 3 dolary miesięcznie. Zapłacą nawet 259 dolarów za sezon za oferowany przez NFL "Niedzielny Bilet" w pakiecie satelitarnym. Ale NFL Network - z bezbarwnym komentatorem i zaledwie ośmioma meczami w sezonie - jest raczej słabym produktem.

Duże firmy kablowe - Time Warner, Cablevision et al - chciały udostępnić kanał wszystkim chętnym na swoich "platformach sportowych". Ale NFL chce, by został on włączony do podstawowego pakietu w telewizji kablowej, co zmusiłoby wszystkich klientów do płacenia za kanał. Chociaż szefowie kablówek nie chcą wykreślić potężnej marki NFL ze swojego pakietu, to jeszcze mniej podoba im się perspektywa kurczących się zysków z marży oraz odstraszenia rzeszy klientów podwyżką ceny. NFL nie zgodziła się na inne warunki emisji rozgrywek. Impas spowodował sporo problemów. Gdy okazało się, że mecz Pats ma być emitowany przez program odbierany przez zaledwie 8 milionów abonentów telewizji kablowych (dużo więcej osób odbiera go za pośrednictwem satelity), sytuacja stała się poważna.

Podczas walki z potentatami telewizji kablowej, NFL lobbowała raczej na rzecz przewagi prawnej, zamiast negocjować najkorzystniejsze warunki biznesowe. Stosowała zalewanie emailami, strony internetowe generujące spam oraz propagandę w telewizji. Pozwała Comcast za zdegradowanie programu i umieszczenie go w pakiecie opcjonalnym. Jerry Jones, właściciel drużyny Dallas Cowboys, wezwał lojalnych fanów do zerwania umów z sieciami kablowymi. A kiedy okazało się, że wielkim Patriots dopisuje tak duże szczęście, NFL Network postanowiła wykorzystać mecz jako broń przeciwko firmom kablowym.

To była straszny błąd. Niezależnie od tego czy Nowa Anglia zachowuje odrębną regionalną kulturę, to niewątpliwie stanowi silny rynek sportowy w USA - i jest jedynym stanem z 12 senatorami. Kilku z nich na czele z Johnem Kerrym, demokratą z Massachusetts, powołalo się na Sports Broadcasting Act z 1961 roku, na podstawie którego działa NFL (a przynajmniej powinna działać). Zgodnie z ustawą wszystkie rozgrywki lig sportowych są wyłączone ze statusu antymonopolowego. Senatorowie podkreślili jednak, że ustawa z 1961 roku powstała w czasie, gdy NFL była zobowiązana do emitowania za darmo tylu meczów futbolu, ile była w stanie, i że ustawa nie odnosi się do płatnych transmisji.

NFL już wcześniej nie cieszyła się względami Senatu. Kiedy w listopadzie 2006 roku jeden z jej prawników zeznał, że wzrost kosztów programowania dla telewizji kablowych wcale nie musi oznaczać wzrostu ceny dla konsumentów, Roger Noll, profesor ekonomii ze Stanford, który również wówczas zeznawał, zaczął się śmiać. -Wzór, który my ekonomiści stosujemy, by stwierdzić czy powstanie NFL Network jest pro-, czy antykonkurencyjne, to określenie czy dąży ona do zwiększenia zysków poprzez redukcję emisji programów - powiedział Noll. Ówczesny przewodniczący senackiej komisji sądowej, Arlen Specter, republikanin z Pensylwanii stwierdził, że taka redukcja zaistniała. Patrick Leahy z Vermont, który zastąpił Spectera na stanowisku przewodniczącego, gdy władzę w Senacie przejęła Partia Demokratów, jest tego samego zdania. W liście przesłanym do NFL tuż przed Bożym Narodzeniem, obaj senatorowie oskarżyli ligę o "stosowanie strategii mającej na celu ograniczenie dostępu do emitowanych przez jej kanał rozgrywek" i ponaglili do udostępnienia telewizjom emisji meczu Pats.

NFL wycofało się i zezwoliło na emisję meczu w dwóch kanałach krajowych, NBC i CBS, 35 milionów widzów obejrzało jak Patriots triumfalnie zakończyli swój idealny sezon. Zaskakujące okazało się to, że chociaż Patriots rozbudzili w kibicach prawdziwą pasję, to pozostali oni zupełnie obojętni wobec toczącego się wokół drużyny zamieszania związanego z interesami.

Powstało wiele nowych pytań, np. o to dlaczego amerykańscy subskrybenci telewizji kablowych muszą płacić za tak wiele drogich kanałów, których wcale nie chcą, dlaczego nie mogą sami sobie wybierać wszystkich programów i za nie płacić, dlaczego niektóre programy satelitarne nie są dostępne w telewizji kablowej itd. Zaskakujące będzie, jeśli okaże się, że podczas kampanii wyborczej przyszłej jesieni, która zbiegnie się w czasie z sezonem rozgrywek futbolowych, żaden kandydat nie poruszy tych kwestii.

Autor: Christopher Caldwell

Nie będzie efektu stycznia!

Pierwsze sesje 2008 r. to zimny prysznic dla tych, którzy liczyli na powtórkę scenariusza z poprzednich lat, kiedy na początku nowego roku indeksy na naszej giełdzie szły w górę. Tym razem przychodzi bronić się przed zniżką. Taka sytuacja to pochodna słabych nastrojów na światowych parkietach.

Amerykański indeks S&P 500 rozpoczął ten rok najsłabiej od 2001 r. Wczoraj nieco zyskiwał przez pierwszą połowę dnia, ale na koniec notowań zmiana jego wartości była zerowa. Inwestorzy skupili się na doniesieniach z rynku pracy w USA.

Ankieta ADP wykazała, że w grudniu przybyło 40 tys. miejsc pracy w sektorze prywatnym, ale jednocześnie był to drugi najgorszy wynik w ostatnich czterech latach.

W poprzednim tygodniu przybyło nieco mniej bezrobotnych, niż się spodziewano, ale jednocześnie liczba osób pobierających zasiłki zwiększyła się do 2,76 mln, czyli najwyższego poziomu od października 2005 r. Pogarszająca się sytuacja na rynku pracy w Ameryce stanowi dodatkowe wyzwanie dla tamtejszej gospodarki, borykającej się z problemami na rynku nieruchomości. Jednocześnie z innych części świata napływają sygnały skłaniające do obaw przed osłabieniem koniunktury (m.in. niechęć do udzielania kredytów przez brytyjskie banki, presja inflacyjna w eurolandzie). Wystąpienie efektu stycznia stanęło więc pod znakiem zapytania.

Nauczyć się łączyć punkty

Wiele firm spędza mnóstwo czasu i wydaje mnóstwo pieniędzy na organizowanie produkcji, dystrybucji i sprzedaży, wkładając jednocześnie zaskakująco mało wysiłku w organizowanie samego sposobu zarządzania.
Jednym z efektów jest to, że jednostki biznesowe w ramach wspólnej struktury wypracowują różne sposoby wykonywania tych samych rzeczy, a nawet wykorzystują różne terminologie. Koordynacja wewnętrzna i komunikacja stają się przesadnie trudne i czasochłonne. Platformy zarządzania – systemy organizowania pracy związanej z zarządzaniem umożliwiające większą koncentrację na procesie zarządzania – próbują przezwyciężyć ten problem poprzez dostarczanie wspólnych struktur, stosowanych przez wszystkich kierowników. W ciągu minionej dekady ich liczba gwałtownie wzrosła. Specjalizują się one w obszarach takich jak zarządzanie ryzykiem czy IT, bądź obejmują całość zarządzania firmą.

Platformy mają jednak swoich krytyków. Jedna z pierwszych, zarządzanie przez cele Petera Druckera, została zaatakowana za zachęcanie kierowników do spędzania zbyt długiego czasu na myśleniu o celach, a niewystarczającego o ich osiągnięciu. Inny zarzut dotyczy tego, że platformy stworzone przez pracowników naukowych lub firmy konsultingowe są nierealistyczne. - Większość platform planowania strategicznego jedynie w niewielkim stopniu lub pośrednio idzie w parze z możliwościami wdrożenia ich w biznesie - mówi Anthony Hourihan z University College Dublin.

W rezultacie obserwowane jest odchodzenie od platform skupiających się na kluczowych czynnikach sukcesu w kierunku tych, które pomagają łączyć organizację z jej strategią. Kluczowe pytanie nie brzmi obecnie: "jakie są najważniejsze decyzje, które musimy podjąć?", ale: "w jaki sposób można zagwarantować, że za każdym razem podejmujemy właściwe decyzje?"

Paul Rogers i Marcia Blenko, partnerzy w firmie konsultingowej Bain&Co, argumentują w białej księdze stworzonej przez firmę, że podejmowanie dobrych decyzji jest jednym z głównych atrybutów dobrego gracza. Ta perfekcja w podejmowaniu decyzji musi również rozszerzać się na całą firmę, obejmując nie tylko duże decyzje strategiczne, ale także sprawy dnia codziennego.

Przykłady takie jak Asda czy British American Tobacco pokazują, w jaki sposób platformy zastosowane konsekwentnie w całej firmie mogą doprowadzić zarówno do lepszego podejmowania decyzji, jak i poprawy ich realizacji.

Jedną z platform zarządzania, której obecnie poświęca się dużo uwagi jest TPE (towards performance excellence) stworzona w ING Asia Pacific. Jacques Kemp mianowany na stanowisko prezesa w 2003 roku odkrył, że stoi na czele dużej i niejednorodnej organizacji. - W regionie Azji-Pacyfiku mieliśmy 24 odrębne lokalne jednostki biznesowe - mówi. - Każda miała swoje własne, odmienne sposoby robienia różnych rzeczy. Pojedyncze jednostki biznesowe pracowały efektywnie, ale współpraca była trudna, gdyż pracownicy nie rozumieli metod i terminologii stosowanych przez innych.

Podejście Kempa polegało na podjęciu próby wychwycenia każdego czynnika ważnego z punktu widzenia sukcesu ING, od marketingu i sprzedaży po reputację i zarządzanie ryzykiem, a następnie zastosowaniu jednorodnych systemów do zarządzania nimi. Celem było powiązanie strategii, struktury i procesu w całym biznesie. Kemp nazywa to "łączeniem wszystkich punktów".

Istota TPE tkwi w uproszczeniu. Na przykład różne funkcje biznesowe są pogrupowane w sześć "stymulatorów doskonałości". Produkt, sprzedaż i marketing są sklasyfikowane pod nazwą "doskonałość w marketingu", podczas gdy komunikacja korporacyjna, kwestie prawne i zgodności z przepisami są ujęte pod hasłem "doskonałość w reputacji". Pokazuje to w jasny sposób, jaki jest cel każdej funkcji oraz w sposób wnoszenia wkładu w biznes. Najważniejsze jest to, że Kemp utrzymuje, iż z punktu widzenia sukcesu wszystkie te funkcje są równie istotne.

Kolejnym krokiem jest zidentyfikowanie, którzy ludzie w każdej jednostce biznesowej są odpowiedzialni za "doskonałość". Jak mówi Kemp, efekt jest taki, że każdy z kierowników rozumie swoją rolę i dlaczego jest ona ważna dla firmy. Rozumieją oni również role osób wokół nich i są w stanie komunikować się z nimi w sposób bardziej przejrzysty. Kemp porównuje swoją rolę do funkcji architekta. Poza zaprojektowaniem pięknego budynku, "musisz również zwrócić uwagę na szczegóły, tak by hydraulik wiedział gdzie położyć rury, a elektryk gdzie położyć kable. Jedynie wtedy dom faktycznie staje się funkcjonalny".

Można przekonywać, że platformy zarządcze pozbawiają kierowników wolności i kreatywności. Zdaniem Kempa jest odwrotnie: "Zaletą zarządzenia poprzez wspólny proces jest to, że każdy jest lepiej przygotowany do ważnych rzeczy, takich jak monitorowanie konkurencji i ciągłe doskonalenie.”

TPE wprowadzają obecnie inne oddziały ING, a prof. Hourihan uważa, że platforma może być wykorzystywana przez organizacje spoza sektora bankowego.

Nazywa on platformę TPE "praktyczną i zorientowaną na działanie". Uważa również, że w odróżnieniu od wielu innych platform zarządzania pozwala ona zaoszczędzić czas w procesie podejmowania decyzji. Zgadza się z tym Andreas Schotter z University of Western Ontario. "TPE umożliwia przepływ informacji i pozawala kierownikom na podejmowania szybszych i bardziej przemyślanych decyzji. Jest to jedyna działająca w ten sposób platforma, z jaką spotkałem się do tej pory w całej mojej karierze zawodowej. Nie wykorzystuje ona modnych powiedzonek, by zapełnić obszary niepewności."

Autor: Morgen Witzel

środa, 2 stycznia 2008

Dotkliwe straty funta

Dolar rozpoczął nowy rok od umocnienia względem większości głównych walut. Na wykresie EUR/USD powstała duża czarna świeca, która może przerodzić się w coś więcej. Dotkliwe straty poniósł też funt brytyjski, który w ciągu dwóch dni stracił do dolara 300 pipsów.

O kierunku w jakim podążą rynki mogą zadecydować dzisiejsze dane. Rano dowiemy się jak kształtuje się indeks PMI dla strefy euro. O godzinie 16:00 poznamy natomiast odczyt indeksu ISM dla amerykańskiego sektora produkcyjnego. Wieczorem opublikowany zostanie raport z ostatniego posiedzenia Fed.

Od strony technicznej mamy cały czas do czynienia z próbą kontynuacji dużego trendu spadkowego dla rynku dolara. Amerykańska waluta traciła na wartości w ubiegłym roku, ale wiele wskazuje na to, że ta tendencja może ulec zmianie. Rynek EUR/USD ma szansę na wzrosty w okolice ubiegłorocznych szczytów, jednak powinien być to tylko ruch kończący długi trend wzrostowy dla tej pary. Wsparcie to okolice poziomu 1.4550. Oporem są kolejno poziomy 1.48, 1.49 i 1.50.

Gorzej przedstawia się sytuacja dla pary GBP/USD. Tutaj spadki były dużo większe i ciężko jest na chwilę obecną wyobrazić sobie powrót rynku w okolice listopadowych szczytów. Handel powinien kształtować się w najbliższym czasie między poziomami 1.96-2.02.

Niemieckie firmy wykupują... kościoły

Firmy zza naszej zachodniej granicy znalazły nowy sposób na inwestowanie pieniędzy. Jeśli tylko mogą, wykupują... kościoły. Wszystko dlatego, że w Niemczech zarówno Kościół katolicki, jak i ewangelicki, mają poważne finansowe problemy. I wyprzedają, co się da.

Pierwsi nabywcy kościołów już się znaleźli. Przed sześciu laty wiejski kościół w Milow w Brandemburgii przejął bank Sparkasse i w miejscu, gdzie kiedyś stał ołtarz postawiła bankomat. Natomiast w berlińskim kościele Lutherskirche są teraz mieszkania socjalne, w Eliaskirche - w tym samym mieście - muzeum dla dzieci. Natomiast w Bielefeld jeden z kościołów zamieniono w restaurację.

Skąd problemy kościołów? Wszystko przed zmniejszającą się liczbę wiernych. Na domiar złego ci, którzy zostali, to emeryci, którzy płącą niski kościelny podatek lub nie płacą go wcale. Dlatego właśnie niektóre niepotrzebne już świątynie są na sprzedaż. Jak podaje "Die Welt", w nadchodzących 10 latach trzeba będzie sprzedać lub wyburzyć ok. 700 katolickich kościołów i drugie tyle ewangelickich.

Architekci jednak ostrzegają przed zakupem kościoła. "Nawet jeśli świątynia kosztowałaby 1 euro, jej kupno się nie opłaca" – twierdzi w „Die Welt” Markus Nitschke, architekt z berlińskiego biura D:4. "Kościoły są ciemne, zimne, w większości nieprzystosowane dla dzieci i seniorów. Przebudowa zupełnie się nie opłaca" – tłumaczy. I dodaje, że do tego dochodzą przepisy o ochronie zabytków.

Ale pasjonaci mają takie opinie za nic. Bo w końcu mieć kościół, to nie lada co.

Pozwolenia na sprzedaż papierosów?

Chcesz sprzedawać papierosy? To będzie potrzebna koncesja na handel tytoniem. PO przygotowuje specjalną ustawę, by zacząć kontrolować sprzedaż papierosów i powstrzymać w ten sposób sprzedaż dzieciom - twierdzi "Życie Warszawy".

Za sprzedaż tytoniu dzieciom władze odbiorą koncesję, a to oznacza dla kiosku czy małego sklepiku utratę zysku. Dlatego każdy koncesjonowany sprzedawca dwa razy pomyśli, zanim da paczkę papierosów nieletniemu - pisze "Życie Warszawy".

Ma być tak jak z alkoholem - sprzedawca będzie musiał poprosić samorząd o pozwolenie. Potem wolno mu będzie kupić papierosy tylko w koncesjonowanych hurtowniach.

Oczywiście sprzedawcom pomysł się nie podoba. Grożą, że po wprowadzeniu koncesji podniosą ceny, by odbić sobie wydatki na pozwolenia. Jednak lekarze i ludzie walczący o to, by dzieciom tytoniu nie sprzedawano, popierają pomysł całym sercem. Bo dzięki temu naszym pociechom będzie o wiele trudniej kupić papierosy.

Raty 0 proc. nie istnieją

Wśród zagrożeń, jakie czyhają na klienta korzystającego z promocyjnych ofert banków, znajduje się również ryzyko, że zostanie wprowadzony w błąd. Od 21 grudnia można z tym problemem walczyć skuteczniej.

Reklama produktu, np. kredytu, z definicji skonstruowana jest tak, aby przyciągnąć klienta. Często wciąga go ona jednak w pułapkę finansową. Co gorsza, nie zawsze da się udowodnić bankowi, że postąpił nieuczciwie. To może się jednak niebawem zmienić, bo konsumenci otrzymali właśnie gwiazdkowy prezent - w życie weszły nowe przepisy, pozwalające na sprawniejsze dochodzenie praw przez klientów.

Pułapki na klienta

Niepożądane konsekwencje wsparcia domowego budżetu kredytem czy pożyczką bada od pewnego czasu Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów - pod kątem tego, czy klienta nie omamiono fałszywą perspektywą co do warunków zobowiązania oraz tego, czy warunki te są zgodne z prawem. Przed rokiem urząd po raz pierwszy analizował przedświąteczne oferty wybranych banków i sprawdzał, czy przedsiębiorcy przestrzegają przepisów prawa oraz czy nie stosują reklamy wprowadzającej w błąd. Stwierdzone przez UOKiK liczne nieprawidłowości dotyczyły szczególnie naruszania obowiązku podawania w ofertach i materiałach reklamowych rzeczywistej rocznej stopy oprocentowania. Zgodnie z prawem bowiem, konsument powinien uzyskać jasną informację co do rzeczywistych kosztów kredytu, a tym samym mieć możliwość realnego porównania dostępnych na rynku ofert. Urząd kwestionował również sposób informowania konsumentów o prawie do odstąpienia od umowy. W kilku badanych wzorcach umów zostały one określone w jednakowy sposób dla umów zawieranych w lokalu, poza nim i na odległość. Natomiast w każdym z tych przypadków sytuacja konsumentów jest inna. Zgodnie z prawem, jeżeli konsument zawiera umowę w banku lub poza nim (np. w domu) może odstąpić od umowy w ciągu 10 dni. Jeśli decyduje się na kredyt przez telefon lub internet, termin wydłuża się do 14 dni.

- Nie pamiętam, czy chodziło o bank, czy o instytucję parabankową, działającą na podstawie Ustawy o kredycie konsumenckim, ale podawano informację typu: "u nas możesz bezkosztowo rozwiązać umowę w ciągu 10 dni od jej podpisania" - wskazała przykład Małgorzata Cieloch, rzecznik prasowy UOKiK. - Takie uprawnienie wynika jednak z samej ustawy! Praktyką nieuczciwą jest też np. zaniechanie podania istotnej informacji. Jeśli bank nie powiedział, że podawany w reklamie wysoki zysk z rocznej lokaty wynika tylko z hossy, która przez ostatnie miesiące panowała na giełdzie, a fundusz dobrze obracał w tym czasie pieniędzmi, to działanie takie również może zostać uznane za praktykę niezgodną z prawem. Do tej pory jednak konsument mógł nie do końca mieć świadomość, że chroniące go przed taką praktyką rozwiązania prawne istnieją.

Podobnych nadużyć urząd znalazł więcej. Łamano np. przepisy, zgodnie z którymi przy zawieraniu umów poza lokalem przedsiębiorstwa oraz na odległość kredytodawca nie może zatrzymać opłaty przygotowawczej. UOKiK zakwestionował klauzule, które w przypadku sporu z bankiem zawsze obciążają kredytobiorcę kosztami postępowania - według kodeksu postępowania cywilnego, o kosztach procesu orzeka sąd. Wątpliwości urzędu budziła także nieprecyzyjnie przedstawiana możliwość zmiany regulaminu lub oprocentowania kredytu podczas trwania kontraktu. Kredytodawca jest np. uprawniony do zmiany oprocentowania w zależności od rentowności instrumentów rynku pieniężnego i kapitałowego, natomiast stosowanie niejasnych sformułowań uprawnia bank do nieograniczonego modyfikowania oprocentowania, bez możliwości weryfikacji tej zmiany ze strony konsumentów. Kolejne nieprawidłowości dotyczyły kwestii wcześniejszej spłaty zaciągniętego kredytu - w takich przypadkach niektóre banki zastrzegały sobie prawo do pobierania opłaty z tytułu zmiany harmonogramu spłat kredytu, a zgodnie z Ustawą o kredycie konsumenckim jest to działanie bezprawne.

Złe obyczaje

UOKiK skierował do wszystkich skontrolowanych podmiotów stosowne pisma, domagając się zmian kwestionowanych praktyk, pod groźbą wszczęcia odpowiednich postępowań. W roku 2006 postępowań kwestionujących działania banków było kilkadziesiąt. Problemy konsumentów wynikały głównie ze stosowanych przez przedsiębiorców postanowień umownych, które kształtowały prawa i obowiązki słabszych uczestników rynku w sposób sprzeczny z dobrymi obyczajami, rażąco naruszając ich interesy. Ponad połowa klientów banków zgłaszających się do UOKiK skarżyła się na niekorzystne warunki zawierania umów, m.in. na uzależnianie uzyskania kredytu od założenia rachunku w banku. Tego rodzaju postanowienia trafiły do rejestru klauzul niedozwolonych, prowadzonego przez prezesa urzędu - ich stosowanie jest niezgodne z prawem. Wątpliwości urzędu budziło także nieinformowanie konsumentów o zmianach opłat i prowizji podczas trwania kontraktu, pobieranie przez banki opłat za monity i wezwania do zapłaty, nakładanie przez banki podwójnej kary w przypadku nieterminowej spłaty zadłużenia na karcie kredytowej, czy zastrzeganie dodatkowych opłat karnych za opóźnione świadczenie. Banki nierzetelnie przekazywały ponadto dane o zadłużeniu konsumentów do Biura Informacji Kredytowej. Powiadomienie BIK powinno wiązać się z jednoczesnym poinformowaniem samych zainteresowanych, którzy powinni mieć możliwość zweryfikowania danych. W przypadku, kiedy konsument nie wie, że bank przesyła informacje do biura, może się zdarzyć, że ubiegając się o kredyt w innej instytucji otrzyma odpowiedź odmowną w związku z powołaniem się instytucji finansowej na informację o zadłużeniu w BIK.

Przedstawiciele UOKiK twierdzą, że efektem prowadzonych do tej pory działań dotyczących praktyk stosowanych w usługach finansowych jest chęć współpracy wyrażana przez banki, które coraz częściej bez potrzeby wszczynania postępowań dostosowują się do wskazówek urzędu. W 2007 roku urząd przeprowadzał tzw. rekontrole, badając czy ponad 1000 klauzul, które już zostały wpisane do rejestru postanowień niedozwolonych nadal znajduje się w obrocie z konsumentami.

Kredyt na dowód?

Prezes UOKiK kwestionował również praktyki wprowadzające konsumentów w błąd. Przykładem jest tu reklama jednego z banków - "Masz dowód w kieszeni? Odbierz swój kredyt!". Tak podana informacja mylnie sugeruje, że do uzyskania kredytu jedynym niezbędnym dokumentem jest dowód osobisty. W praktyce rozpatrzenie wniosku przez bank uzależnione było od spełnienia kilku innych wymagań.

- "Kredyt na dowód", reklama mówiąca, że bardzo szybko można załatwić formalności związane z kredytem, była jedną z typowych sytuacji związanych ze sferą usług finansowych - powiedziała "Gazecie Bankowej" Małgorzata Cieloch. - Urząd sprawdził, że tak nie było i bank zmienił swoją praktykę.

Do tej pory konsumenci, poza zgłaszaniem nadużyć do UOKiK, mogli w podobnych sytuacjach zwracać się o pomoc do rzeczników konsumentów lub organizacji konsumenckich, jak Federacja Konsumentów czy Stowarzyszenie Konsumentów Polskich. Ponadto konflikt z bankiem nie musi też oznaczać konieczności wystąpienia na drogę sądową. Spory między konsumentami a bankami w zakresie roszczeń pieniężnych z tytułu niewykonania lub nienależytego wykonania usługi może rozstrzygać Arbiter Bankowy. Teraz - obojętnie jaką drogę obiorą - ich pozycja staje się mocniejsza.

Czarna lista

W połowie czerwca Sejm przyjął przygotowaną przez UOKiK Ustawę o przeciwdziałaniu nieuczciwym praktykom rynkowym. Wymusiła to m.in. dyrektywa Unii Europejskiej z 11 maja 2005 roku, której celem było ujednolicenie przepisów w poszczególnych państwach członkowskich w zakresie działań wymierzonych w interesy ekonomiczne konsumentów, a pośrednio - również w przedsiębiorców prowadzących działalność gospodarczą w sposób zgodny z prawem. Polska ustawa wdraża postanowienia unijnej dyrektywy nie wprowadzając jednak wielu nowych rozwiązań w porównaniu do regulacji dotychczas obowiązujących. Przepisy dotyczące kwestii nieuczciwych praktyk handlowych w relacjach pomiędzy przedsiębiorcami a konsumentami były do tej pory rozproszone i obejmowały postanowienia prawa administracyjnego, cywilnego i karnego. W nowej regulacji zostały kompleksowo uregulowane w jednym akcie prawnym.

Nowe przepisy zawierają szczegółowy katalog praktyk nieuczciwych, co zdaniem UOKiK powinno zwiększyć bezpieczeństwo ekonomiczne konsumentów, a pośrednio ułatwić im również dochodzenie roszczeń. Tzw. czarna lista zawiera kategorie konkretnych działań przedsiębiorców, sprzecznych z wymogami staranności zawodowej (dobrymi obyczajami), które - w sposób istotny zniekształcają decyzje handlowe słabszych uczestników rynku?. W praktyce eliminuje to potrzebę wykazywania nieuczciwości tych zachowań, gdyż są one uznane za takie przez ustawodawcę ex lege. Ustawa wprowadza pojęcie agresywnych działań marketingowych, definiując je jako "wywieranie niedopuszczalnego nacisku i ograniczenie przez to swobody wyboru".

Do tej kategorii należy wywoływanie wrażenia, że konsument nie może opuścić pomieszczeń przedsiębiorcy bez zawarcia umowy, uciążliwe nakłanianie do nabycia produktów, czy informowanie klienta o tym, że jeżeli nie nabędzie określonego towaru lub usługi może mu grozić utrata pracy lub środków do życia. Stosując przepisy, urząd oraz sądy mają uwzględniać czynniki społeczne, kulturowe i językowe, a nawet przynależność adresata określonych praktyk rynkowych do konkretnej grupy (ze względu na wiek czy niepełnosprawność). Będą zobowiązane także do uwzględniania orzecznictwa Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Nowością jest ponadto pojęcie "produktu", obejmujące nie tylko każdy towar lub usługę, ale również np. gwarancję na produkt czy licencję na korzystanie z zasobów cyfrowych.

- Jeśli chodzi o reklamę, jedną rzeczą jest sposób podawania informacji, związany ze sferą kreatywną reklamy - stwierdziła Małgorzata Cieloch. "Druga to nałożone na banki reguły, związane z przekazywaniem informacji, np. co do rzeczywistych stóp procentowych. Być może pewne rzeczy z pogranicza prawa i dobrych obyczajów będzie można teraz sklasyfikować na mocy nowej ustawy. Same banki i agencje reklamowe interesują się już tym, jak powinny wyglądać w świetle nowych przepisów rzetelnie przekazywane informacje. Z jednej strony, do tej pory w nietypowych praktykach wszczynane były przez UOKiK i KNF postępowania, ale z drugiej strony, przeciętny Jan Kowalski miał utrudnioną sytuację, chcąc samemu podać bank do sądu z tego powodu, że został wprowadzony w błąd. To dotyczyło różnych sytuacji - mieliśmy np. skargi konsumentów dotyczące rankingów podawanych przez media, które były nierzetelne czy niejasne.

Ciężar dowodu

Ustawa ma ułatwić klientowi dochodzenie roszczeń. Będzie on mógł żądać m.in. zaniechania określonej praktyki, usunięcia jej skutków, naprawienia szkody czy zasądzenia odpowiedniej sumy pieniężnej na cel społeczny. Z roszczeniami tego typu będzie mógł również wystąpić Rzecznik Praw Obywatelskich, Rzecznik Ubezpieczonych, organizacja konsumencka oraz rzecznik konsumentów. Większe znaczenie nadano także samoregulacjom poszczególnych branż. Zgodnie z projektem, jeśli przedsiębiorca powołuje się na postanowienia kodeksu dobrych praktyk, nieprzestrzeganie go może spowodować postawienie mu zarzutu o stosowanie nieuczciwej praktyki rynkowej.

Co chyba najistotniejsze, zgodnie z nowym prawem, w postępowaniu sądowym to przedsiębiorca zobowiązany będzie wykazać, że stosowana przez niego praktyka nie wprowadza w błąd. Przepis ten jest szczególnie istotny ze względu na dużą trudność, z jaką wiąże się udowodnienie przez konsumenta, że produkt czy usługa nie posiada cech, o których informował profesjonalny uczestnik rynku.

- Od 21 grudnia konsument zyskał nowe narzędzie w postaci ustawy, która zbiera i grupuje praktyki, dzieląc je na nieuczciwe i agresywne - zapewniła Małgorzata Cieloch. - Teraz to przedsiębiorca będzie musiał udowodnić, że nie stosował nieuczciwej praktyki, przenosimy na niego ciężar dowodu. Do tej pory to konsument musiał w sądzie wykazać, dlaczego wydaje mu się, że to jest złamanie prawa. Ustawa zbiera z do tej pory istniejących przepisów pewne najważniejsze informacje dotyczące nieuczciwych praktyk i wylicza je enumeratywnie. Według nowej ustawy, np. prezentowanie konsumentom uprawnień przysługujących im z mocy prawa, jako cechy wyróżniającej ofertę przedsiębiorcy, jest zakazane. Mamy nadzieję, że skoro pewne rzeczy zostały nazwane i wymienione w punktach, to urzędowi także łatwiej będzie dochodzić praw związanych z takimi reklamami czy ofertami, które funkcjonowały na pograniczu prawa i dobrego obyczaju. Do tej pory udowodnienie pewnych rzeczy bywało niemożliwe i musieliśmy się z niektórych spraw wycofywać. W tej chwili nie prowadzimy postępowań dotyczących usług finansowych. Mieliśmy niedawno postępowanie dotyczące Banku Millennium i jego oferty "Duet", jednak po porozumieniu się z Komisją Nadzoru Finansowego bank zmienił informacje podane w reklamie.

Zamierzamy razem z KNF robić pewne rzeczy wspólnie, bo w sferze usług bankowych kompetencje obu instytucji są płynne. Wiele rzeczy kompetencyjnie leży pomiędzy nimi. Urząd prowadzi w tej chwili kontrolę dotyczącą kredytów hipotecznych, badamy nie tylko umowy, ale również oferty i podawane informacje. Jeśli badanie to, którego wyniki powinny się pojawić w lutym, wykaże jakieś niezgodności z prawem, będą wszczynane postępowania. Tym razem jednak będziemy się mogli podeprzeć nową ustawą.

Czerwona lampka

Ustawa ta stanowi z pewnością dobry punkt wyjścia, jednak żadne uregulowania prawne, zwłaszcza enumeratywne spisy działań niedozwolonych, nie są w stanie uchronić klienta przed inwencją ludzi pragnących nim manipulować za wszelką cenę - czy może raczej: dla uzyskania lepszej ceny. Obok oszustw w znaczeniu prawnym zawsze istniały bowiem, i istnieć będą, praktyki trudne do zakwalifikowania pod względem prawnym lub całkiem wymykające się istniejącym przepisom. Obok prawa istnieje jednak również etyka. Czy klient jest dla zamierzającej go przyciągnąć instytucji partnerem, czy raczej ofiarą? Czy chodzi o współpracę ku obopólnej korzyści, czy jednak o wykorzystanie słabszej strony? Czy reklama jest platformą komunikacji z klientem, czy tylko środkiem prowadzącym do celu, jakim jest zysk?

- Etyka w marketingu, reklamie czy działaniach PR funkcjonuje w większym lub mniejszym stopniu - ocenił Sebastian Włodarski z firmy FIRST Public Relations. - U podstaw etyki w komunikacji leżą mechanizmy z zakresu psychologii, a przede wszystkim związane z teorią wywierania wpływu społecznego. To, czy działania marketingowe, PR-owe czy reklamowe są mniej lub bardziej etyczne, wynika właśnie ze znajomości przez nadawcę tych mechanizmów wpływu i skutków ich oddziaływania. Przykłady braku etyki i działań nie fair można z łatwością znaleźć, chociażby patrząc na billboardy reklamowe funduszy inwestycyjnych obiecujące zyski i "maczkiem" - i to od niedawna - ostrzegające o braku gwarancji zysku. Nieetyczne działania to także niepełna informacja na temat systemu prowizji i opłat za usługi bankowe, ukrywanie kosztów serwisu, a także manipulowanie klientem przez mamienie go wyłącznie korzyściami w postaci "lokata z funduszem z oprocentowaniem 10 procent tylko u nas". Ostatni przypadek to znowu niepełna informacja, budowanie wrażenia, że bank oferuje bezpieczną formę inwestycji i brak jasnego wyjaśnienia na temat minusów takiej formy inwestowania. Sztandarowy przykład nieetycznej komunikacji ofertowej pochodzi jednak z innej branży, choć jest on pomocny, by zobrazować trendy istniejące również w komunikacji instytucji finansowych. Myślę tu o głośnej sprawie cen biletów lotniczych oferowanych przez przewoźników. Z pozoru tani lot na weekend do Paryża czy Londynu wraz z kolejnymi etapami transakcji (opłata za bagaż, opłata za bilet papierowy, opłata za ubezpieczenie itp.) staje się niejednokrotnie o kilkadziesiąt procent droższy.

Zdaniem Sebastiana Włodarskiego, ta i podobne praktyki to odwieczna bolączka na polskim rynku, wynikająca właśnie z braku znajomości podstaw teorii wpływu społecznego. Relacja firma " klient to relacja między nadawcą a odbiorcą komunikatu. To, czy odbiorca traktowany jest jako partner w komunikacji, nie jest oszukiwany, zna wszystkie fakty, świadczy właśnie o etyce lub jej braku, również w działaniu instytucji finansowych.

- Jeśli oferujemy swój produkt w sposób etyczny, bazujemy głównie na działaniach perswazyjnych, traktujemy klienta, odbiorcę komunikatu serio - podkreślił Sebastian Włodarski. Jeśli nie traktujemy odbiorcy poważnie, nie mówimy mu o minusach naszej oferty, o nadchodzących zmianach w tabeli opłat itp., nie posługujemy się perswazją lecz manipulacją - a droga od manipulacji do działań nieetycznych jest bardzo krótka. Zachęcałbym więc do przeanalizowania mechanizmów wpływu i próby ich poprawnego zastosowania. Podsumowując, można powiedzieć, że etyka działania objawia się m.in. w podejściu do odbiorcy naszych działań, a więc do klientów. Jeśli zamierzamy prowadzić grę, by jak najwięcej zyskać, nawet poruszając się w granicach prawa, to możemy być pewni, że "etyczna czerwona lampka" zapali się szybciej niż myślimy. Czasami warto jednak być bardziej otwartym i uczciwym w komunikacji, zwłaszcza jeśli zależy nam na nawiązaniu kontaktu i budowie lojalności klientów w dłuższej perspektywie niż na okres zawieszenia billboardu z reklamą na Pałacu Kultury.

Nasze indeksy pozostaną w tyle

W minionych dwunastu miesiącach lepiej niż na GPW można było zarobić na większości parkietów w regionie. Analitycy oczekują podobnej sytuacji w 2008 roku.

10,39 proc.- tyle wyniosła stopa zwrotu Warszawskiego Indeksu Giełdowego w minionym roku. WIG20 zyskał 5,19 proc. Tymczasem niektóre giełdy w naszej części Europy oferowały inwestorom zysk kilkakrotnie większy. Prawdopodobieństwo utrzymania się tego stanu rzeczy jest duże, a to oznacza, że na polski rynek kapitałowy może napływać coraz mniej zagranicznego kapitału.

Większość analityków spodziewa się w 2008 r. co najmniej kilkunastoprocentowej zwyżki na giełdach Europy Środkowej i Wschodniej. Zgadzają się, że najbardziej atrakcyjną lokatą kapitału będą papiery spółek rosyjskich.

Nastroje dość dobrze oddają słowa Jana Wima Derksa, szefa analityków emerging markets w ING Investment Management. - Spodziewam się, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy europejskie rynki wschodzące zanotują umiarkowany wzrost, może nawet o 10 proc., a wszystkich wyprzedzi Rosja - mówi w rozmowie z "Parkietem".

Są straty do nadrobienia

Niepewność - to słowo przeważa w opiniach analityków, którzy starają się nakreślić sytuację w 2008 r. Większość z nich zgadza się, że najbliższy kwartał będzie okresem wstrząsów, ale niektórzy dodają, że niespokojnie może być w całym roku. Przy okazji rzuca się w oczy, jak trudno z przewidywań specjalistów wyciągnąć jakieś generalne i powszechnie akceptowane wnioski. Najłatwiej interpretować dane, które dostarczył miniony rok.

Rynki Europy Środkowej i Wschodniej wyraźnie odstawały w 2007 roku od reszty emerging markets. Indeks MSCI EM (światowych rynków wschodzących) podskoczył o 37 proc. MSCI EMEA (rynki wschodzące Europy, Bliskiego Wschodu i Afryki) wzrósł o 27 proc. Tymczasem NTX - indeks grupujący kursy akcji trzydziestu największych spółek naszego regionu - zyskał jedynie nieco ponad 10 proc.

W perspektywie roku 2008 może to być dla akcji polskich, czeskich czy rosyjskich zarówno zły zwiastun, jak i szansa na szybszy wzrost w kolejnych miesiącach.

Analitycy podkreślają, że nie ma tu reguły. Każdy rynek ma swą specyfikę i czym innym kusi inwestorów.

Kijowska hossa mało groźna

Najwyższą stopą zwrotu za 2007 r. - 134 proc. - legitymuje się ukraiński indeks PFTS. Najwyższą nie tylko w regionie, ale i na świecie - po chińskim CSI 300. Wśród firm zza naszej południowo-wschodniej granicy (przede wszystkim dużych koncernów państwowych) giełda jest ostatnio bardzo popularna, a inwestorzy wręcz rzucają się na niewielkie pakiety akcji sprzedawane w ofertach publicznych.

- Jest jeszcze kilka dużych spółek, które próbują się zrestrukturyzować, "przepakować" - i spodobać inwestorom - mówi "Parkietowi" Daniel Salter, strateg inwestycyjny ds. wschodzących rynków akcji w londyńskim ING Wholesale Banking.

Także sam kijowski rynek przechodzi szybką modernizację. Chcąc powstrzymać odpływ debiutantów, którzy coraz częściej spoglądają na Londyn, Frankfurt i Warszawę, włodarze giełdy wprowadzają regulacje bardziej przyjazne zarówno dla spółek, jak i dla graczy.

Mimo to Warszawa i inne bardziej rozwinięte rynki regionu nie powinny obawiać się konkurencji z Ukrainy. Analitycy nie doradzają inwestorom szturmu na Wschód. Akcje notowane na PFTS to wciąż dość ryzykowna inwestycja. Na rynku jest bardzo mało kapitału zagranicznego, występują kłopoty z płynnością. Dlatego choć duże zachodnie banki (jak Deutsche Bank i Raiffeisen Centrobank) oferują produkty strukturyzowane ukierunkowane na Ukrainę, to na poważnie patrzą jeszcze dalej na Wschód.

Kapitał zmierza do Moskwy

W 2007 r. dwa główne moskiewskie indeksy - MICEX i RTS - zyskały odpowiednio 11,54 i 19,14 proc. Mimo to wskaźnik cena/zysk rosyjskich spółek pozostaje niższy niż w przypadku większości pozostałych rynków wchodzących w skład głównych indeksów "emerging markets", m.in. Polski czy Czech (wynosi 13,4). To wynik dość długiego okresu stagnacji w czasie, gdy na innych parkietach trwała jeszcze hossa.

I to właśnie Rosja może odebrać polskim firmom gros potencjalnego kapitału z Zachodu. Był to jedyny z ważnych rynków w tej części Europy, który został w tym roku znacząco doważony przez światowe fundusze inwestycyjne. Jak mówi nam Jan Wim Derks z ING Investment Management, praktycznie wszyscy duzi zachodni inwestorzy, którzy jesienią 2007 r. zwracali się do jego firmy, interesowali się jedynie papierami rosyjskimi.Ten trend powinien w 2008 r. przyspieszyć. Analitycy banków inwestycyjnych UralSib Financial i Renaissance Capital prognozują, że denominowany w dolarach indeks RTS do końca roku zyska 32 proc. Eksperci ING Wholesale Banking są znacznie bardziej ostrożni - przewidują podstawową stopę zwrotu dla akcji rosyjskich na poziomie 15 proc.

Wzrost gospodarczy za 2007 r. wynieść ma ok. 7,5 proc., a ekonomiści spodziewają się utrzymania tego tempa w kolejnych dwunastu miesiącach. To wpłynie na zyski przedsiębiorstw, jednak nie wszystkich w takim samym stopniu. Dużo zyskać mogą firmy surowcowe; analitycy polecają papiery Gazpromu, Rosnieftu i Severstalu. Prawdziwymi hitami, po które warto wybrać się do Rosji, mają być walory spółek infrastrukturalnych, które skorzystają na wielkich wydatkach rządowych (GAZ, FESCO, CAT Oil).

Co na to Czesi?

- Według mnie, wartość akcji w Warszawie wciąż jest zbyt wysoka, szczególnie w przypadku blue chipów. Ale Praga też nie jest tania - mówi nam Jirzi Lengal, zarządzający w TFI banku Ceska Sporitelna. Jego zdaniem, w Czechach można mimo wszystko znaleźć spółki oferujące atrakcyjne wyceny. - To przede wszystkim banki, których kursy spadły znacząco, choć nie mają one powiązań z kryzysem kredytowym na Zachodzie - twierdzi Lengal. Analitycy ING Wholesale Banking dorzucają do tego przede wszystkim operatora Telefonika O2 CZ i energetyczny CEZ.

W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy praskie indeksy zachowywały się bardzo podobnie do warszawskich, lecz stopa zwrotu była wyraźnie wyższa - sięgnęła 14 proc. W ostatnich tygodniach, przy momentami bardzo niskich obrotach, motorem napędowym notowań niejednokrotnie okazywał się wspomniany CEZ, polskim inwestorom znany także z obecności na GPW. W opinii większości ekspertów akcje tej firmy wciąż są niedowartościowane, choć z drugiej strony ich cenę uważa się za bardzo wrażliwą na zachowanie indeksów globalnych.

Generalnie jednak analitycy nie polecają inwestorom koncentrowania swojej uwagi na Pradze. Podobnie rzecz ma się z Bratysławą, która pozostaje giełdą o niskim stopniu dojrzałości (wystarczy wspomnieć, że w tym roku nie gościła żadnego debiutu).

Szansa Węgrów

Lepsze perspektywy mają przed sobą akcje notowane w Budapeszcie. W 2007 r. tamtejszy indeks BUX zwyżkował jedynie o 5,6 proc., zostawiając wiele miejsca do potencjalnej poprawy w przyszłości. Wskaźnik cena/zysk dla spółek znad Dunaju należy do najniższych w regionie (12,2) i według analityków ING Wholesale Banking, w najbliższych miesiącach jeszcze się obniży. Inwestowanie na Węgrzech ma się opłacić przede wszystkim w długiej perspektywie.

Dodatkową zachętą dla międzynarodowych inwestorów do lokowania na węgierskim parkiecie swojego kapitału mogą stać się działania tamtejszych władz, które zmniejszyły podatek od zysków kapitałowych i promują debiuty. Analitycy wskazują również na korzystne perspektywy dla gospodarki, która powinna odbić się od obecnego dna (wzrost PKB rzędu 1 proc.).

Za najlepszą inwestycję w kraju naszych bratanków powszechnie uznawany jest bank OTP. - Jest tani, notował długi spadek, ale to dobra firma, stawiająca na rozwój za granicą - ocenia Jan Wim Derks.

Tak więc rynki krajów Grupy Wyszehradzkiej mają nad Polską przewagę stosunkowo niewielką. Inaczej rzecz ma się z niezwykle dynamicznymi parkietami na Bałkanach.

Oto stopy zwrotu inwestycji w papiery wartościowe na giełdach Europy Południowo-Wschodniej. Bukareszt: 22 proc., Sofia: 44 proc., Belgrad: 43 proc., Lublana: 78 proc., Zagrzeb: 62 proc.

Podobnych okazji do zysków dostarczyły jedynie bardzo nieliczne giełdy na świecie.

Oczywiste jest, że zaangażowanie zagranicznego kapitału na wciąż niepewnych rynkach, słabo spenetrowanych przez analityków, jest nieporównywalne z tym obserwowanym w Polsce czy Rosji.

Jednak sytuacja ta szybko się zmienia. Niedawno firma MSCI Barra, należąca do amerykańskiego banku inwestycyjnego Morgan Stanley, uruchomiła specjalny indeks dla tzw. rynków granicznych, które w przyszłości mogłyby awansować do grupy emerging markets. W jego skład weszły m.in. Bułgaria, Rumunia i Chorwacja.

Duże ambicje mają giełdy byłej Jugosławii. Niedawno czterech tamtejszych operatorów podpisało umowę o współpracy, mającą pomóc m.in. w skutecznym pozyskiwaniu międzynarodowego kapitału. Serbski rząd mówi wprost, że chce uczynić z Belgradu centrum finansowe na wzór Warszawy.

Odpłynęły miliony osób

Zagraniczne firmy nie przestają wierzyć, że w Polsce można znaleźć młodych, wykształconych ludzi. W tym roku nad Wisłą w kilkunastu międzynarodowych centrach usługowych pracę może rozpocząć kolejnych kilka tysięcy księgowych, informatyków czy inżynierów - pisze "Rzeczpospolita".

Zdaniem Huberta Salika, w kraju, w którym bezrobocie spadło w ciągu trzech lat o prawie połowę, trudno komukolwiek zaimponować taką informacją. Bo miejsca pracy są, nie ma tylko kogo zatrudniać. Tymczasem niska stopa bezrobocia, którą politycy tak chętnie nazywają swoim sukcesem, jest wskaźnikiem o coraz trudniejszym do zdefiniowania znaczeniu. Bo gdy ze statystyk znikali bezrobotni, z rynku pracy za granicę - odpłynęły miliony osób. Ich brak to nie tylko zjawisko demograficzne, ale także poważny cios dla gospodarki.

Centra usług i związane z nimi tysiące miejsc pracy dają szanse na powstrzymanie tego exodusu. A kto wie, może nawet powrót z saksów wykształconej młodzieży. Czy jednak Polska jako kraj księgowych to nie zbyt mało, by zaspokoić ambicje jednego z największych państw Europy?

Nie narzekajmy - radzi publicysta. Polska nie jest i raczej w niedalekiej przyszłości nie będzie ojczyzną koncernów na miarę Microsoftu, General Motors czy Ikei. Centra usług dają nam szansę na znalezienie własnej niszy w międzynarodowym podziale pracy. A że blisko nam w tej specjalizacji do Indii, w których podobne centra od lat mnożą się jak grzyby po deszczu? Bardziej powinniśmy się martwić, żeby za kilkadziesiąt lat nasza gospodarka nie przypominała chilijskiej lub portorykańskiej. Bo dziś oba te kraje w publikowanych przez Bank Światowy rankingach oceniających przyjazny stosunek państwa do biznesu wyprzedzają Polskę o prawie 50 miejsc.

Porównanie z Indiami to bardziej powód do chluby niż do poczucia urażonej dumy narodowej. Indie już teraz są krajem o większych perspektywach rozwoju gospodarczego niż Polska. A koncerny, takie jak ArcelorMittal czy Tata Group, zajęły w światowej gospodarce pozycję, której jeszcze długo żadna z polskich firm nie uzyska - zauważa Salik.

Warto pamiętać, że nie wystarczy być częścią drugiej potęgi gospodarczej świata, czyli Unii Europejskiej. Trzeba to jeszcze umieć wykorzystać - konstatuje autor publikacji w "Rzeczpospolitej".